SZEOL

Zegarki?... Był na granicy świadomości, a w uszach nieprzerwanie brzmiało głośne cykanie. Chór zegarków. W miarę jak odzyskiwał świadomość, cykanie przechodziło w przeciągły, pulsujący szum. Zarejestrował jednoczesne odczucie gorąca i chłodnej wilgoci. Gorąco z przodu. Zimne i mokrawe z tyłu. Oporne powieki miał spojone ropnym cementem. Otwierając, niemal słyszał jak się rozklejają. Przymglony błękit. Bez skazy. Spróbował poruszyć głową. Ból okazał się przenikliwy, płynący z dudniącego źródła położonego gdzieś w głębi potylicy. Potrzeba, by zwymiotować, pojawiła się nagle. Zmusiła do podniesienia się na łokciu i przechylenia w bok. Zwrócił trochę żółtawej mazi. Nieco pomogło. Umysł pracował bardzo wolno, jakby bronił się przed odpowiadaniem na najprostsze pytania, nastawiony na odbiór bodźców z najbliższego otoczenia i na ocenę podstawowych faktów.

Żyje.

Ze swojej perspektywy dostrzegał wokół jedynie masę płowiejących kłosów, poprzetykanych gdzieniegdzie chabrem, makiem i nieznanym mu z nazwy zielonkawym trawiastym puchem. I chór zegarków: kilka koników polnych wygrzewających się w słońcu na jego ciele rozpierzchło się, gdy wykonał pierwszy ruch. Czuł, że ma spuchniętą twarz i że szyja paskudnie swędzi, podobnie jak odsłonięte przedramiona, łydki i podudzia, usiane czerwonymi śladami ukąszeń pasących się na krwi owadów. Po leżakowaniu pozostały mu bliznowate odciski zbożowych łodyg na nagich kończynach. Śmierdział. Potem, sokami wygniecionych roślin, papką rosy zmieszanej z pyłem i własnymi wymiocinami. Przyciągał kolejne głodne owady. Kask nadal tkwił na głowie, lecz jego tył praktycznie nie istniał. Zsunął go. Plecak, jak rozpruty flak, odkleił się od mokrych pleców. Musiał pęknąć worek z wodą, umieszczony w specjalnej przegródce. Próbował poruszyć palcami stóp, zakutych w japońskie, sportowe buty, ale skutecznie utrudniała to podeszwa, usztywniana karbonem. W każdym razie czuł, że ma palce, to chyba dobrze. Całe ręce, całe nogi, tylko ten paskudny ból głowy i rozdzierające kłucie w lewym boku. Z trudnością oddychał, ale jak do tej pory nie zauważył żadnej krwi. Miał trochę zadrapań na rękach i kolanach. To wszystko. Co się stało?

Ze stopniowym powrotem przytomności, myśli nabrały tempa. Wracała pamięć. Kiepski początek jak na te parę dni wolnego, wyszarpanych od szefa. Należały mu się jak psu miska. A tu, cholera...

Z gospodarstwa wyjechał o brzasku, miał zamiar w parę godzin objechać okolicę i wrócić przed południem, żeby apogeum upału przedrzemać już na kwaterze. Najgorsze, że nie pamiętał niczego, co działo się bezpośrednio przed utratą świadomości. To jasne, że ktoś w niego wjechał, ale akurat to zdarzenie zostało przyblokowane gdzieś w głębi umysłu jak nielubiany kanał telewizyjny. Ból głowy znowu się nasilił. Strasznie chciało mu się pić. Dodatkową wodę woził w bidonie, ale jak teraz znaleźć rower? Spróbował stanąć na czworakach. Każda zmiana położenia powodowała kolejną falę mdłości, ale nie miał już czym wymiotować. Zanim nogi posłuchały go na tyle, by utrzymać ciało w pionie, jeszcze kilka razy opadał na ziemię. W końcu się udało.

Od razu uderzyła go fala gorącego, rozedrganego powietrza, zaciągniętego jeszcze poranną wilgocią parujących pól. Ostre światło bezlitośnie siekało źrenice. Osłonił oczy dłonią. Stał kilka metrów od płytkiego rowu, biegnącego wzdłuż polnej drogi. Ta z jednej strony znikała za lekkim pagórkiem, z drugiej wiła się w kierunku ledwo widocznych stąd zabudowań, odległych, jak ocenił, o dobrych parę kilometrów. To, co zostało z roweru, leżało około dwudziestu metrów od niego, od strony pagórka. Przykucnął jeszcze na chwilę, po czym zgięty w pół, krok po kroku, doczłapał do ruiny, która pozostała z jego Krossa. Wiele razy sprawdzał granice jego wytrzymałości. Tej próby nie mógł przejść. Cud, że on sam przeszedł ją w miarę cały.

Bidonu nie było. Musiał wypaść z uchwytu przy uderzeniu. Pić! Rozejrzał się z nikłą nadzieją, że gdzieś na poboczu albo w rowie go dojrzy lub chociaż wyzbiera zawartość plecaka: telefon, dokumenty. Nic. Nie miał sił na drobiazgowe poszukiwania.

Litościwa natura chuchnęła lekkim wiaterkiem. Wokół żywego ducha. Słychać było tylko szelest ocierających się o siebie kłosów, znajome pocykiwanie i pojedyncze ptasie gwizdy. Otarł czoło kciukiem, otoczonym frotowym fragmentem rękawiczki. Nadal czuł się słabo. Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie i w nasilającym się upale na pewno nie dojdzie do najbliższej wioski. Droga wyglądała na nieuczęszczaną. Pozostawało albo czekać na poboczu, nie wiadomo na co i jak długo, albo mimo wszystko poszukać telefonu. Tylko, że mając przed sobą widok roweru, był prawie pewien, że telefon będzie w podobnym stanie. Westchnął. Mimo wszystko zdecydował, że poszuka jedynej szansy na ratunek. Liczył na to, że urządzenie nie upadło daleko. Odwrócił się w kierunku punktu gdzie, chyba szczęśliwie, wylądował.

Wyglądało na to, że słońce na dobre rozgaszcza się na niebie. Nie było jeszcze wysoko, mogła być dziesiąta rano. Tego tylko się domyślał, bo zegarek też gdzieś zniknął. Ciekawe, bo rękawiczki wciąż miał na rękach i to w całkiem niezłym stanie. W sumie nawet go to nie zdziwiło. Zważywszy na okoliczności, prawa fizyki obeszły się z nim delikatnie.

  • Dooon-Dooon-Dooon-Dooon... - od strony wioski poniosło się dziesięć uderzeń dzwonu.

Doznanie było szokujące. Wydawało mu się, że dźwięk dociera z kilku metrów. Skulił się i zasłonił uszy rękami. Coś musiało się stać ze słuchem. Przebrzmiałe, ostatnie uderzenie najdłużej wibrowało w obolałej czaszce. Gdy wreszcie zaczęło zamierać, przeszło w przytłumiony warkot. Który się zbliżał. Z przeciwnej strony. Pojazd? Odetchnął, choć hałas silnika działał na jego umęczoną głowę jak wiercenie młotem pneumatycznym. Jest szansa na pomoc. Starał się trzymać prosto. Głupio byłoby zatoczyć się teraz wprost pod czyjeś koła... Dociskając dłońmi uszy, czujnie wypatrywał tego, co miało wyłonić się zza pagórka. Jest! Ciągnik. Powoli osiągnął szczyt wzniesienia i teraz już podążał w jego stronę. Ryzykować podniesienie rąk i zderzenie z paraliżującym dźwiękiem, czy może sam widok jest wystarczająco żałosny, by zwrócić uwagę kierowcy i zatrzymać maszynę? Wybrał to drugie.

Wlepił oczy w kabinę i czekał. Za kierownicą dostrzegł kobietę. Na ile mógł cokolwiek ocenić z tej perspektywy - młodą. Rzuciła mu przelotne spojrzenie i jak gdyby nigdy nic, minęła. Stary, pokryty łuszczącym się, brudnozielonym lakierem traktor, pozostawiał za sobą szeroki tuman burożółtego pyłu. Mężczyznę na poboczu od razu pochłonęła dławiąca, sucha chmura. “Do diabła!” Przecież go widziała! “Stój, tępa dziwko, stój!” Próbował wydobyć z siebie głos, ale skończyło się na żałosnym skrzeku. Nagle pojazd zatrzymał się i po wydaniu głośnego chrzęstu, ruszył do tyłu. Gdy zrównał się z nim, stanął. Kobieta, nie wyłączając silnika, otworzyła drzwi i wyskoczyła, przejęta.

  • Na miłość boską, co się panu stało?

  • ...dek, ...ło ...ee ...bił – słowa grzęzły w suchym gardle, dodatkowo głuszone przez koszmarny charkot ciągnika. Kobieta bez słowa zawróciła do kabiny i przekręciła kluczyk. Ale ulga. Zbawienie. Zatoczył się i uczepił jej ramienia.

  • Trzeba pana natychmiast stąd zabrać! Szpital! Nie, szybciej będzie na nasz posterunek! Da pan radę wsiąść ze mną? Podrzucę pana, tam się panem zajmą.

  • ...kuję, ...uję

  • Spróbuje pan?

  • ... uję.

  • Niech pan chociaż powie, jak panu na imię.

  • ...ek. hrrr... Irek...

  • Marta.

Pewna, opalona ręka zarzuciła sobie jego ramię na kark i powlokła pod stopień. Dziewczyna wsiadła pierwsza i natężyła wszystkie siły, żeby wciągnąć go do ciasnej kabiny. Zapiszczał, gdy lewy bok zderzył się z jakimś kawałkiem rury. Skulił się, z trudem utrzymując równowagę przy przerdzewiałym stelażu, na którym ktoś wygospodarował prymitywne siedzenie dla dodatkowego pasażera. Kabina była pozbawiona szyb.

Mimo panującego gorąca, poczuł dreszcz. Przez chwilę starał się skupić uwagę na jej twarzy. Było w niej coś znajomego, ale nie mógł sobie przypomnieć, z kim mu się kojarzy.

Kiedy dziewczyna sięgnęła do stacyjki, szybko zasłonił uszy. Zrobił to tak gwałtownie, że zmiażdżył na skroni napastliwego owada.

Zatrzymali się w środku wsi. Nikogo nie było na ulicy, mimo, że miejsce wyglądało na centrum lokalnego życia. Kościół, knajpa, piętrowy budynek mieszczący sklepik i kilku rzemieślników, no i posterunek. “Posterunek?” Barak. Gdyby nie urzędowa tabliczka z orłem w koronie, w życiu by nie pomyślał, że to może być filia jakiejkolwiek państwowej instytucji. Budynek wyglądał jakby został skądś przeniesiony i porzucony. Tkwił przy drodze jak niedopasowany klocek.

Marta zaparkowała w cieniu potężnej lipy, kilka metrów od wejścia. Pomogła mu ześliznąć się z wysokiego stopnia ciągnika. Chociaż jazda trwała zaledwie kilkanaście minut, stawy miał zupełnie zesztywniałe. Ból nie zmalał. Całym ciężarem zawisł na plecach dziewczyny, która asekurowała go z prawej strony. Lewa bolała tak, że z trudem poruszał ręką. Dziewczyna prawie wlokła go w stronę pozbawionej furtki przerwy w ogrodzeniu, pod same drzwi. Szli dokładnie środkiem pachnącego dywanika opadłych z drzewa, żółtawych kwiatów.

  • Komendant to dusza człowiek, zobaczy pan, panie Irku, zaraz zorganizuje pomoc. Wejdę z panem, ze mną w tej sytuacji i tak na pewno będzie chciał rozmawiać.

Irek nie był w stanie odpowiedzieć. Z całej siły uczepił się klamki. Plastikowe, białe drzwi bardziej pasowały do kabiny toi-toia niż do jednostki policji. Ustąpiły z piskiem i oboje wtoczyli się do środka.

W półmroku odruchowo poszukał oparcia i trafił na kolejną klamkę, na ścianie wąskiego korytarzyka. Metal był lodowaty. Odczucie chłodu okazało się dojmujące, w pierwszej chwili pomyślał, że się oparzył. Te drzwi nie ustąpiły. Marta w ogóle tego nie zauważyła, ciągnęła go naprzód, więc puścił uchwyt i natychmiast przyłożył dłoń do czoła. “Co za ulga...” Wytarty chodnik o nieokreślonym wzorze, kolorze i postrzępionych brzegach poprowadził ich kilka metrów, w stronę uchylonych, przeszkolonych żółtawo drzwi. Widział, jak od drugiej strony zbliża się do nich żwawo skromnej postury postać.

  • Marta, no wreszcie. Nie mogłem się doczekać.

  • Lepiej przewietrzyć teraz, bo za godzinę już będzie skwar nie do wytrzymania.

Niski, szczupły człowieczek przytrzymał im drzwi, potem zablokował je pierwszą z brzegu, najbliżej walającą się po podłodze wypchaną, papierową teczką. Na oko mógł mieć koło dwudziestki. Poruszał się bardzo szybko, ale nie nerwowo. Nie spuszczał wzroku z gości. Zachowywał się jak nadgorliwy lokaj.

Dopiero teraz uwierzył, że jest uratowany. Co prawda była to tylko na namiastka cywilizacji, ale najgorsze chyba miał za sobą.

Oszołomionego rowerzystę usadowili na trzeszczącym, lakierowanym krześle. Na szczęście było stabilne i miało podłokietniki. Ireneusz cały ciężar oparł na prawym przedramieniu, siedzenie zachwiało się. Złapał równowagę.

  • Ja... chyba potrzebuję lekarza...

  • Na początek - wody. - rzekł mały gospodarz. - Martusiu, mogłabyś poszukać komendanta? Chyba nie usłyszał jak wchodziliście. Wybierał się do archiwum.

  • Dobrze, Karin. - Zanim Irek ułożył w myślach jakiekolwiek pytanie, usłyszał wyjaśnienie.

Młodzian zaterkotał:

  • Wiem, wiem. Wszyscy o to pytają. Ale to prawdziwe imię. Serio. Matka była wielbicielką koni. I seriali. Zawsze chciała mieć córeczkę, więc to chyba zemsta za to, że nie urodziłem się Kariną. Ale zawsze mogło być gorzej. Lepiej już chyba nosić imię po koniu niż po jakiejś brazylijskiej niewolnicy, co? Niektórzy rodzice zupełnie nie mają wyczucia. W takich Stanach, to na przykład potrafią...

Ireneusz nie wsłuchiwał się w ten monolog. Rozglądał się po pokoiku. Co za syf! Każdy mebel z innej parafii. Kurz na półkach, gdzie piętrzyły się stosy różnej grubości teczek, teczuszek, okładek i segregatorów. Dwa biurka, jedno większe, drugie mniejsze, stojące naprzeciw siebie na środku, odsunięte na szerokość dwóch metrów. Też zawalone papierami. Niedomyte kubki na szafce w rogu, obok ceramiczny elektryczny czajnik, taki z lat 70-tych zeszłego wieku. Panujący zaduch był mieszanką aromatów starego papieru, sparciałej gumy z podklejanej wykładziny i kawowych fusów. Nie pomagały trzy uchylone okna, rozmieszczone na każdej ze ścian. Przebiegło mu przez głowę, że były zbyt małe i zbyt wysoko wbudowane, by próbować przez nie uciec. Jego samego zaskoczyła ta myśl... Oparł czoło o rękę, którą wcześniej schłodził w korytarzu. Wciąż była zimna. Dzięki temu ból stawał się znośny. Przynajmniej mógł już mówić. I dobrze, bo Karin chyba o nim zapomniał.

  • Mogę prosić o tę wodę...?

  • Aaa, tak. – mały gaduła rozejrzał się po pokoju - Przepraszam na chwilę. - I wyszedł.

Siedział tyłem do otwartych na oścież drzwi i nie widział, co dzieje się w korytarzu. Nie miał siły wstać ani wyginać się, by spojrzeć za siebie. Było podejrzanie cicho. Gdzie znikł ten mały gnom? Dlaczego nie zdziwił go widok Marty? No i gdzie jest komendant? “No żesz kur...

Ireneusz nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić. Z jednej strony był już między ludźmi i czuł się pewniej, ale wiedział też, że potrzebuje lekarza. Ktoś powinien go przebadać, prześwietlić, czy to tam jeszcze się robi w takiej sytuacji. Wiedział, że wygląda jak przewleczony pod pędzącym wagonem i niestety wciąż tak się czuł. A oni chcą to załatwić szklanką wody? Nie, no przecież nikt go chyba nie będzie przesłuchiwał w takim stanie?

  • Piotr Klawikar, komendant. No, co się stało?

Nagły, lodowaty przeciąg aż wygiął mu plecy do tyłu. Chciał wrzasnąć z bólu, ale z zaskoczeniem stwierdził, że podmuch wywołał odwrotny skutek. Znów poczuł się trochę lepiej. Na ile tylko mógł, zaciągnął się głęboko tym powietrzem. Pachniało jak zimowa burza. Co oni tam mają? Serwerownie w ich firmie nie są tak klimatyzowane, a przecież nie mogą się równać z tym kurnikiem. Jego wzrok spoczął na jedynym komputerze w pokoju. Albo raczej – na urządzeniu, które go przypominało. Zabytek. Irek nawet we wczesnym dzieciństwie niczego takiego nie widział. Komputer stał na większym biurku i mógł być już tylko atrapą. Kiedyś zapewne stanowił atrybut wysokiej pozycji w hierarchii służbowej, szczególnie w takiej wioseczce. Gdyby nie to, że łeb mu pękał i miał połamane żebra (e, może są tylko pęknięte), to wszystko nawet byłoby zabawne.

Irek aż podskoczył, ocucony głębokim, czystym, łagodnym głosem, który zabrzmiał tuż za nim.

  • Wygląda pan fatalnie, panie Ireneuszu.

Klawikar stanął przed Irkiem. Poruszał się bezszelestnie. W jego ruchach było coś dostojnego i eleganckiego. A wyglądał - przeciętnie. Irek pomyślał, że gdyby za miesiąc mijał go na ulicy, na sto procent by go nie rozpoznał. Wieku nie odważyłby się ocenić. Chyba na granicy emerytalnego. Szarosiwe włosy, przycięte krótko i praktycznie, bez fantazji, trochę przerzedzone na czubku głowy. Okrągła, ogorzała twarz, szare oczy. “Nijaki gość.” Nie nosił munduru, podobnie jak Karin. Czarne, sprane dżinsy i szara koszula z krótkim rękawem, rozpięta pod szyją, dopełniały obrazu “pana nikt”. Komendant witając się, podał Irkowi rękę. Taka dłoń mogła należeć do drwala lub budowlańca. Silna, chropowata, poznaczona bliznami po głębokich otarciach.

  • Marta trafiła na mnie w naszym archiwalnym kantorku i opowiedziała, jak pana znalazła. Jestem wstrząśnięty. U nas takie rzeczy się nie zdarzają. – oparł się tyłem o swoje biurko i założył ręce.

  • A jednak. – Irek poczuł przypływ sił. – Bardzo proszę, pan... eee... Karin... obiecał mi wodę i znikł. Mógłby pan...

  • Oczywiście, przepraszam za niego. Jest trochę roztrzepany. – Obszedł biurko, otworzył dolną szafkę i wyciągnął półtoralitorwą butelkę. Odkręcił i podał. – Nie mam czystej szklanki, ale wydaje mi się, że i tak wszystko wypije pan duszkiem.

Irek z radością przyssał się do butelki. Przez kilka minut w pokoju było słychać tylko jego cmokanie, bulgot i syk dwutlenku węgla. Rzeczywiście, opróżnił całość.

  • Panie Ireneuszu, mam do pana kilka pytań.

  • Ale może najpierw ja... ja... nie czuję się najlepiej. Możecie zadzwonić po lekarza? Trzeba też poszukać moich rzeczy tam, w trawie, w rowie. Wie pan, telefon pewnie się nie uratował, ale tam muszą być moje dokumenty, zegarek musiał mi się zsunąć z ręki, rower połamany też tam leży, chciałem zawiadomić kogoś o wypadku, gospodarz czeka, ten u którego wynająłem kwaterę, mam tam wszystkie swoje rzeczy, zaparkowany samochód, ja...

  • Najpierw jednak ja, jeśli pan pozwoli. Jak tak na pana patrzę, to wydaje mi się, że mimo wszystko nie wygląda pan na umierającego. Proszę mi wierzyć, znam się trochę na tym. Zanim trafiłem na ten posterunek, widziałem wiele dziwniejszych wypadków.

  • Ale...

  • Bez “ale”. Powtórzę. Mam do pana kilka pytań.

To nie było powiedziane niegrzecznym tonem. Irek w pierwszym odruchu chciał odpyskować i wszcząć awanturę. Ale w zasadzie nie miał powodu. W końcu po raz pierwszy jest na komisariacie. No i bez pomocy tego Klawikara zwyczajnie jest bez szans. Może takie są procedury. Im szybciej przez nie przejdzie, tym szybciej wróci do domu.

  • Słucham.

  • Proszę mi powiedzieć, jak się pan nazywa.

  • Ireneusz Dębski.

  • Co pan robi w tej okolicy?

  • Przyjechałem odpocząć, na parę dni. - wyczekujące spojrzenie komisarza sprawiło, że ciągnął dalej - Wynająłem pokój, z ogłoszenia, w Krystalicach Małych. O świcie wyjechałem na mały rekonesans po okolicy i kompletnie nie mogę sobie przypomnieć, co się stało. Ktoś musiał we mnie wjechać.

  • Znalazła pana Marta.

  • Tak, miałem szczęście, zauważyła mnie w ostatniej chwili. A tak w ogóle to ona... - zauważył podniesioną brew komisarza - Pana córka?

Aksamitny, radiowy głos komendanta tym razem objawił się jako gardłowy chichot.

  • Skąd taki pomysł?

  • Wydawało mi się, że na nią czekaliście. Poza tym wyglądacie, jakbyście się długo znali.

  • Może później sama panu opowie... Wracając do naszej historii. Podpadł pan komuś?

  • No jak to... - mężczyzna zaczął się irytować - że to niby ja jestem wszystkiemu winien? Żarty pan sobie stroi?

  • Ja tylko pytam. Wie pan, czasem niewiele trzeba, niech się pan zastanowi.

Na grzbiecie Ireneusz znowu poczuł potężny, lodowaty podmuch. Po chwili do pokoju wszedł Karin i jak gdyby nigdy nic zasiadł za swoim biurkiem z kubkiem gorącej kawy. Spojrzał na przełożonego, na Irka, znowu na przełożonego, z namaszczeniem zdmuchał z brzegu kubka kożuch fusów i głośno zasiorbał. Potem, patrząc w parującą powierzchnię powiedział:

  • Każdy ma coś na sumieniu, panie Dębski.

Co za gnojek, co za pierdolony ignorant!” - Irek po raz pierwszy poczuł się na tyle silny, żeby stracić nad sobą panowanie.

  • Jestem tu po raz pierwszy, nikogo nie znam, jestem zwykłym turystą! To musiał być jakiś pijany ćwok! Przecież o mało mnie nie zabił! Znajdźcie rower, na pewno są jakieś ślady, ja do kurwy nędzy k o m e n d a n t o w i mam tłumaczyć, jak ma pracować? - poderwał się z krzesła w kierunku policjanta, ale coś go usadziło na miejscu. Najwidoczniej nogi jeszcze nie całkiem doszły do siebie.

  • Karin, bo cię wyproszę. Pamiętaj, że jesteś tu tylko na szkoleniu. – Komendant zrugał młodszego kolegę. – Panie Ireneuszu, proszę się uspokoić.

  • Jestem spokojny. Nie mam siły się denerwować. – rzucił w stronę małego gnoma.

  • Niech mi pan jeszcze powie... – szef posterunku odwrócił się, przechylił przez swoje biurko, stęknął, sięgnął pod blat od drugiej strony i wyciągnął szarą teczkę. - ... gdzie pan pracuje.

Irek zakładał, że ten człowiek mimo wszystko chce mu pomóc. Jak się do tego ma sprawa jego pracy – nie rozumiał. Może chcą kogoś zawiadomić o wypadku?

  • W stolicy, w agencji reklamowej. To jest, w LOOKATVERT, ma biura w STYLECENTER, to jest...

  • Biurowiec w centrum, wiem. – przerwał mu komendant.

  • STEAL-CENTER”... – burknął Karin znad swojej kawy.

Przepytywanie przerwało wejście Marty.

  W zasadzie dopiero teraz Irek mógł się jej w miarę swobodnie przyjrzeć. Ciągle miał wrażenie, że już gdzieś ją spotkał, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie. Wrażenie było uciążliwe, bo takiej dziewczyny zwykle się nie zapomina. On na pewno by nie zapomniał. Będąc w szoku, otumaniony bólem, nie zwracał na to takiej uwagi, ale teraz... “hmmm... ona jest śliczna... Co taka lala robi na wsi, o dziesiątej rano na traktorze, w balerinkach, zwiewnej kwiecistej sukience i” – aż prychnął pod nosem – “apaszce?” Gruby blond warkocz kończył się na wysokości bioder, skóra jak z reklamy najbardziej wymyślnych podkładów – matowa, ale odbijająca światło. Miała ogromne, brązowe tęczówki i - na ile potrafił to ocenić – idealnie proporcjonalną twarz. Mogłaby być zawodową modelką. Pewnie i tak kazaliby jej zrzucić z pięć lub osiem kilo, ale jak dla niego – ideał.

Ideał wkroczył do pokoju trzymając w dłoniach płómetrowej średnicy emaliowaną miskę, po brzegi wypełnioną ogromnymi truskawkami.

  • Martuś, rozpieszczasz nas. – Komendant wyszedł z roli. – Słuchaj, zostań chwilkę, możesz mi tu jeszcze być potrzebna. Chyba, że masz coś ważnego do załatwienia?

  • Ja? Przecież od ładnych paru tygodni robię tylko to, co mi się podoba i co najbardziej lubię. Cóż ja mogę mieć ważnego do załatwienia? Mam teraz najlepszego szefa na świecie! – zaśmiała się i micha z truskawkami wylądowała z cichym brzękiem na małym biurku, tuż przed twarzą uradowanego Karina. Puściła do niego oko. – Chętnie zostanę. – Dostawiła taboret, usiadła, zakładając nogę na nogę i kręcąc kółko stopą, zaczęła pałaszować truskawki. Karin, ledwo widoczny zza stosu owoców, nie pytając o nic, też zaczął zapychać sobie nimi usta.

Komendant w tej sytuacji bezradnie rozejrzał się za jakimś czystym spodkiem, postawił go na teczce jak na tacy, zgarnął trochę owoców i podał Ireneuszowi. Sam uszczknął tylko jedną sztukę i wrócił do przerwanej rozmowy.

  • Panie Dębski, pana sytuacja jest dość trudna.

Irek zdjął wreszcie rękawiczki i nie bacząc na uwalane pyłem ręce, wybrał i włożył do ust gigantyczny owoc. Pachniał bosko. W życiu nie miał w ustach czegoś tak pysznego. Odgryzł powoli od szypułki, ślamazarnie przeżuł i przełknął. Zwykle wszystkie absurdalne okoliczności porządkował korzystając z energii napędzanej złością. “Ktoś tu ma nie po kolei w głowie.” W tej chwili, ku własnemu zaskoczeniu, chwilowo stracił ochotę na awanturę. Spróbuje pokorniej.

  • Jak to? Czy to taki problem zadzwonić na pogotowie, do gospodarza, u którego wynająłem pokój, do mojej firmy i dać im znać, że miałem wypadek? Jestem ubezpieczony, wszystkie sprawy za mnie załatwią.

  • Pan nie ma bliskiej rodziny, prawda?

  • Skąd pan wie?

  • No, wiem. – Klawikar lekko powachlował się teczką. Obszedł swoje biurko i nacisnął coś z boku komputera. Skrzynka zapiszczała, zaszumiała i zaczęła cichutko syczeć.

Ekran był ustawiony tak, że Irek widział go pod lekkim kątem. Wypełnił się standardową litanią, jak mu się wydawało, wstępnych komend i poleceń. Ireneusz nigdy nie widział podobnego systemu operacyjnego. Musiał być równie archaiczny, co sprzęt.

  • To jakiś gatunek kopalny? – zapytał.

  • Proszę? - Piotr Klawikar siedział już za swoim biurkiem i patrząc wyczekująco w ekran, otwierał trzymaną wcześniej teczkę.

  • Ten komputer.

  • Hm, można by rzec, przedpotopowy - westchnął policjant.

Karin, parsknął, osłaniając dłonią usta, zapchane truskawkami. Marta milczała. Tylko jej stopa bujająca w powietrzu zadrgała trochę szybciej.

W pokoju zaczęło się robić gorąco. Pootwierane okna i drzwi prowokowały śladowy przeciąg, który zaciągnął z zewnątrz kilka much. Wkrótce zaczęły zaciekle walczyć o przestrzeń powietrzną nad głową zmaltretowanego mężczyzny. Nic dziwnego, do tej pory nie zaprowadzono go do żadnej łazienki, nadal cuchnął.

Ale to nic. Na razie niewiele może z tym zrobić. Będzie spokojnie wszystko obserwował i notował w pamięci każdy ich ruch i błąd. A potem, jak już będzie po wszystkim, pogada z Iwem Montowskim, partnerem od squash'a, młodym, ambitnym adwokatem, i wysmaruje długą, soczystą skargę. Może pozew o odszkodowanie? Jeszcze się zobaczy. Póki co, obiecał sobie, że postara się być uprzejmy i cierpliwy. Niech się pobawią w p o l i c j ę, proszę bardzo.

W czasie, gdy komendant szukał czegoś na ekranie, Ireneusz podjął kolejną próbę uporządkowania myśli. Gdyby była to sytuacja normalna, jechałby już klimatyzowaną karetką na sygnale do najbliższego centrum ratunkowego. Policja zabezpieczałaby miejsce zderzenia. Pewnie przesłuchiwaliby go dopiero po paru dniach. No, może ktoś zjawiłby się w szpitalu, żeby za zgodą lekarza zadać mu “kilka standardowych pytań”. Gdyby nie to, że czuł się trochę lepiej, zacząłby się o siebie bać. Przecież ci ludzie od kilkudziesięciu minut igrają z jego życiem i zdrowiem. Jeden wiejski komendancina. Ten konus, stażysta. Do tego lalcia dla rozrywki ujeżdżająca ciągniki i najwyraźniej mająca tu jakieś układy. Przeklęte towarzystwo wzajemnej adoracji.

  • Panie Dębski, mówił pan, że nie ma żadnych wrogów. - Komendant przysunął do siebie klawiaturę, znacząc delikatne pręgi w warstwie kurzu na blacie. Zgrzytnęło. Nieporadnie przygarnął myszkę.

  • Powtarzam panu - to musiał być czyjś nieodpowiedzialny wygłup! Albo pijacki rajd! Naprawdę, nic mi nie przychodzi do głowy...

  • Mhm... - Klawikar zmrużył oczy, zbliżając je do ekranu, na którym ukazała się prosta tabelka. Z tej odległości Irek nie był w stanie odcyfrować wypełniającego ją tekstu. - A mówi panu coś nazwisko Zagroda?

  • Zagroda? Przecież to gospodarstwo, w którym nocuję.

  • Poza tym nic to panu nie mówi?

  • Nie, jestem tam pierwszy raz. I to przez przypadek. Ktoś podrzucił ulotki do biura i tak jakoś wyszło, że zadzwoniłem, zarezerwowałem termin...

  • To może imię Tamara z kimś się panu kojarzy?

Ireneusz zamarł.

  • No? Kojarzy pan? Tamara Zagroda.

  • Ale skąd wy... co wy... Boże, jak...

  • No wyduś to z siebie, szkoda czasu. - wtrącił Karin, po czym cicho beknął i przewrócił oczami, napotkawszy upominające spojrzenie szefa. Marta siedziała bez ruchu, wpatrując się intensywnie w czubek dyndającej na stopie, kremowej balerinki. Skończyli podjadać truskawki. Opróżnili prawie połowę stojącej między nimi miski.

  • Znałem, znałem jedną Tamarę, ale ona... ona nie żyje.

  • No to jesteśmy w domu - cmoknął Karin.

  • Karin! - zirytowany komendant po raz pierwszy podniósł głos. Chłopak skulił się za biurkiem. - To, że chwilowo dostałeś tu przydział, zawdzięczasz tylko i wyłącznie m o j e m u przełożonemu, nie twoim znajomościom. Radzę ci, pamiętaj o tym! Jesteś tu tylko obserwatorem! A teraz nie odzywaj się, dopóki cię o to nie poproszę!

Irek pojął, że jest na prostej drodze do wpadki. Jeżeli oni coś wiedzieli... Jakim cudem... ale jeśli tak, to mógł tylko grać na zwłokę.

  • Ja... chcę się skontaktować z adwokatem.

  • Nie ma takiej możliwości. - Głos komendanta był znowu spokojny. I stanowczy. Irek zbaraniał.

  • Przecież wygląda na to, że macie mi coś do zarzucenia. Chcę adwokata! - Nie pamiętał numeru do Iwa, ale to ich problem.

  • Panie Dębski, musi się pan bronić sam.

  • Chcę zadzwonić do adwokata, inaczej nic więcej nie powiem!

Karin zrobił skwaszoną minę i już otwierał usta, ale komendant zamknął mu je jednym spojrzeniem.

  • Panie Dębski, proszę mi wierzyć, w pana sytuacji to nie ma sensu. Niech pan się opanuje i spokojnie opowie mi o swojej znajomości z Tamarą Zagrodą.

Gdyby nie to, że sam brał w tym udział, Irek nigdy by nie uwierzył w to, co się działo. Szybko przeszacował skutki podjęcia współpracy. Nie miał wyjścia.

  • Niech oni stąd wyjdą - poprosił cicho.

  • Karin, wyjdźcie z Martą na krótki spacer. Zawołam was, jak przyjdzie pora. - Na polecenie komendanta karnie podnieśli się i wyszli. Po drodze Marta odebrała z rąk Irka pusty spodek po truskawkach i odstawiła go na biurko Karina, obok miski. Śledził jej ruchy. Spoważniała. Była przejęta.

Pojedynczy, ciepły podmuch, który przeszedł przez pokój świadczył o tym, że zamknęły się za nimi drzwi prowadzące na zewnątrz.

***

Odczekał aż minie pierwszy, obezwładniający szok i żałoba przepełznie przez kolejne etapy. Znał dobrze ten rytm. Przeżył go tyle razy. Teraz było najtrudniej, bo został całkiem sam.

Dopiero po miesiącu odważył się wejść do jej pokoju. Włożył ogromny wysiłek w to, by nie patrzeć w górę, w stronę brązowych belek stropowych, wypuszczonych pod pobielonym sufitem. Nie był pewien, czy będzie w stanie dotykać jej rzeczy. To miejsce ciągle nią pachniało. Jedyna różnica polegała na tym, że pozostawiła po sobie niezwykły porządek. Zawsze, gdy wyjeżdżała na kilka dni, porządkowała pokój. Tym razem postarała się jeszcze bardziej.

Koperta była ukryta w szafce z ubraniami, pomiędzy zwojami golfów i szali. Jakim cudem nie znalazła go policja? Może po prostu nie szukali. Ze środka wyjął gruby brulion. Do zdjęcia na okładkę pozowało stadko puchatych królików. Oprawę rozpychały gęsto zapisane strony, każda spulchniona równym, okrągłym szlaczkiem tuszu. Nie od razu zaczął czytać. Poświęcił temu kilka kolejnych wieczorów. Lektura była namiastką ostatniej rozmowy, której tragicznego końca nie dało się odwrócić, ale która wiele wyjaśniła. Dawkował ją sobie jak truciznę, przyswajając coraz większe dawki, co dobę większe. Musiał przez to przejść. Kiedy skończył, zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie czuł takiej nienawiści.

***

Tego popołudnia długo siedział przy kuchennym stole, łokciami zapierając się o pokryty ceratą, śliski blat. Kartkował, głaskał, tulił wilgotne kartki. Plecy drżały, wstrząsane głośnym łkaniem. Chropawe, zesztywniałe dłonie cierpliwie chłonęły łzy, smarki i ślinę. W końcu wydał z siebie przeraźliwy skowyt i rzucił książeczkę w żar na kominku. Poczuł falę iskier. Odwrócił się. Nie chciał patrzeć, jak płonie.

Na dziś miał już dość ognia.

Najlepiej poczuł się w chwili uderzenia, gdy moc wstrząsu poczuł na zaciśniętych na kierownicy dłoniach a ułamek sekundy później - w całym ciele. Wierzył wtedy, że żaden cios wymierzony pięścią nie dałby takiej satysfakcji, nie niósłby ze sobą takiej siły. Widział jak mężczyzna wylatuje w powietrze i jak wielka kukła opada gdzieś w polu. Aż się zdziwił, że tak łatwo poszło. Silnik pracował na pełnych obrotach, ale Dębski nawet się nie odwrócił. Może miał na uszach słuchawki i sączył sobie przez nie ten jazgot, jak codziennie od chwili przyjazdu.

Niestety, ulga trwała zbyt krótko. Satysfakcja okazała się krucha. Euforia szybko wyparowała.

Po wszystkim, tak jak to sobie wcześniej obmyślił, skierował się do nieczynnego od lat, żwirowego wyrobiska. Uaza spalił. Przyzwoity wóz. Swego czasu niezastąpiony na wyboistych, nieutwardzonych drogach. Wyrejestrował go wieki temu, nie chciał sprzedawać bądź co bądź sprawnego samochodu. Trzymał go więc w stodole. Skoro sam prawie o nim zapomniał, to raczej nikt nie przypisze mu osmalonego szkieletu, zniekształconego po wybuchu paliwa. Pomyślą, że to przyjezdni chuligani.

Do domu wrócił rowerem. Rozklekotany jednoślad o mało się pod nim nie rozsypał, bo mimo porządnego przymocowania do tylnej paki, podczas zderzenia poobijał się o blaszane wnętrze.

Napędzany skrajną rozpaczą, tak długo planował, tak dokładnie to wszystko obmyślił. Lekkie granatowe linijki niosły mnóstwo niezbędnych wskazówek. Jak zamiłowanie Ireneusza Dębskiego do rajdów rowerowych poza miastem. I to, że nigdy nie spytał Tamary o nazwisko. Były też zbiegi okoliczności, które popchnęły sprawę do przodu. Okazało się na przykład, że znajomy, dziś już rencista, nocami dorabiał jako stróż - ochroniarz w wieżowcu, gdzie pracował ten Dębski. Zgodził się na małą przysługę i podrzucił ulotki wprost do sekretariatu. Dla pewności nawet położył Dębskiemu kilka na biurko i powiesił jedną na tablicy ogłoszeń na parterze. Prędzej czy później skurwysyn musiał się na to złapać. A potem, cóż...

Boże, wybacz, co ja zrobiłem...

Był taki zmęczony. Czuł wstyd. Z jednej strony, gdyby chciał załatwić tę sprawę po męsku, to jako niemal osiemdziesięcioletni starzec nie miałby szans, stając oko w oko z młodym, wysportowanym mężczyzną. Z drugiej strony, czuł się tak ostatnia świnia. Przecież to jakby strzelić wrogowi w plecy. Zgarbiony, powlekł się w stronę wyjścia. Przeszedł przez podwórko, minął furtkę prowadzącą na tyły gospodarstwa, zza której wyglądał stary, zielonkawy ciągnik. Awangardowym kontrastem był czający się obok purpurowy Nissan Juke, własność gościa.

Mężczyznę wyśledził kocur, który jak zwykle bezszelestnie i subtelnie narzucił swoje towarzystwo. Futrzak jednym susem znalazł się na jego kolanach. Od razu zwinął się w kłębek i rozluźnił. Delikatne ciepło pulsowało życiem, spokojem, godnością.

Boże...

Staruszek opadł na surową ławę przy karłowatej wiśni, wyrywającej się z okowów starannie zaprojektowanego skalniaka. Tamara urządziła ten kącik specjalnie dla niego. Tyle razy cieszyli się tu swoim towarzystwem, pogryzając placek z owocami, zapijany kompotem.

Chciał spać. Najlepiej byłoby zasnąć i już się nie obudzić.

***

  • Czułeś coś do niej, Ireneuszu?

Irek od razu zauważył, że komendant zwraca się do niego per “ty” i nie bardzo mu się to spodobało. Jakiś kolejny p o l i c y j n y trick. Ale obiecał sobie przecież, że jakoś przetrzyma. Niech tylko się stąd wyrwie, to z Iwem...

  • To była nie znająca życia, przewrażliwiona histeryczka. - odpowiedział.

  • Wrażliwości nikt jej nie odmawia. Ludzie niewrażliwi nie pracują w jej zawodzie. - kontynuował Klawikar - To musisz przyznać.

  • Nie znała się na ludziach, nie potrafiła się z nimi dogadać. - Irek starał się wyrażać jak najostrożniej.

Komendant skupił się przez chwilę na ekranie, bezgłośnie odczytał sobie pod nosem kilka linijek, po czym uzupełnił tą odpowiedź sam, tym razem głośno:

Poznaliście się przy produkcji reklamy. Przygotowywała zwierzęta do występów. Miała talent. Firmy chętnie zatrudniały ją do tej pracy, bo dzień zdjęciowy przebiegał według grafiku i zamykał się w budżecie. Miała świetne podejście do zwierząt. Od krów reklamujących jogurty po wiewiórki promujące kredyty - robiły co chciała, nie panikowały w sztucznym otoczeniu, nie przerażał ich hałas, tłum, światło.

Co do niej poczułeś, Ireneuszu?

Wpadła mi w oko, nie zaprzeczam.

Policjant powtórzył kilkunastosekundową szeptankę, sczytując dane z tabeli i po chwili, jakby czytał z promptera, kontynuował, spoglądając co chwilę kontrolnie w stronę Irka:

  • Wychowała się na wsi. Wcześnie straciła rodziców. Miała tylko dziadka. Była jego oczkiem w głowie. Kochała wieś. Ciężko pracowała, pomagając staruszkowi w niewielkim gospodarstwie. Stać ją było tylko na skończenie technikum rolniczego. Zawsze chciała pracować ze zwierzętami, ale mimo świetnie zdanej matury, studia weterynaryjne w jej sytuacji były marzeniem. Stolicę znała ze sporadycznych odwiedzin u koleżanki, która tam się przeprowadziła po skończeniu szkoły średniej i wynajmowała suterenę w willi na obrzeżach miasta. Kiedyś, wracając ze stolicy do Krystalic, Tamara, czekając na autobus, stała się świadkiem niebezpiecznej sytuacji. Stadko dzików zagubione w półmiejskim otoczeniu. Locha, młode... Przechodnie nie wiedzieli, jak się zachować. Nieświadomie sprowokowali zwierzęta i rozpętałoby się piekło, gdyby nie ona. Miała niesamowite wyczucie. Kilka gestów, dźwięków, klaśnięć. I ludziom, i zwierzętom udało się spokojnie rozejść. W naturze – niewykonalne. Z bezpiecznej odległości i z wysokości twierdzy Land Cruiser'a tę scenę obserwowała pewna producentka, mieszkająca w tej samej dzielnicy. Tak Tamara znalazła świetnie płatne, dorywcze zajęcie. Dzięki niemu po jakimś czasie zaczęła znowu myśleć o wymarzonych studiach.

Co w ogóle o niej wiedziałeś, Ireneuszu?

  •  “Ja pierdolę...” Normalnie – Kopciuszek... Nie interesowałem się jej życiem. Jeżeli rozmawialiśmy, to na luzie. – Młody mężczyzna zrobił niewinną minę, nawet nie maskując kpiącego tonu.

  • Tamara potrafiła słuchać. Wiedziała o tobie wiele. Bo przy niej bardzo, bardzo dużo mówiłeś. Dla ciebie to była bardzo wygodna rozmowa. Uwielbiasz imponować i budzić zachwyt. W końcu się udało. Wiesz, że Tamara się w tobie zadurzyła?

  • E, flirtowaliśmy tylko, to nie było nic poważnego. - bagatelizował Irek.

  • No nie, niestety, nie w jej oczach. - Piotr Klawikar wyprostował się na krześle i oparł wygodnie plecy. - Przejdźmy teraz do tego wieczoru.

Ireneusz nie chciał już nic więcej mówić. Jednak z tonu komendanta wynikało, że nie zostanie mu to oszczędzone.

  • Wasze spotkania ograniczyły się do dni zdjęciowych i sesji fotograficznych. Dokładnie przy... - odwrócił się na chwilę do ekranu - ... czterech projektach. Razem dwanaście dni roboczych. Kawy, lunche, krótkie spacery. Już po drugim spotkaniu dałeś jej do zrozumienia, że interesowałby cię... - przebiegł wzrokiem po suficie - ...niezobowiązujący seks. O to chodziło od początku, prawda?

Irek chciał przełknąć ślinę, ale najwyraźniej półtora litra wody nie zdołało nasączyć zeschniętych śluzówek.

  • Panie komendancie. Nie wiem, kto to panu opowiedział, ale to była tylko aluzja do scenki z królikami. Nic za tym się nie kryło.

  • Czyżby? - policjant przyciągnął krzesło naprzeciw Irka i wychylił się do przodu, opierając przedramiona o uda.

Prawie stykali się kolanami. Młody mężczyzna odruchowo wyprostował się na krześle. Komendant kontynuował:

  • Mamy co prawda dużo czasu, ale widzę, że nie masz zamiaru sam opowiedzieć o wieczorze pierwszego maja. No to ja ci przypomnę. Zaproszenie od klienta na imprezę. Start kampanii promocyjnej. Dwuosobowe zaproszenie. Przyjęła twoją propozycję i poszliście razem. Wiesz, że to były jej imieniny? Założyłeś sobie, że wystąpi jako twoja ozdoba. I zdobycz. Stało się inaczej. Okazało się, że kto tylko zamienił z nią kilka słów, pozostawał pod jej urokiem. Nikłeś przy niej. Twoje dowcipy okazywały się płaskie, a styl - przejaskrawiony. Nie tak miało być. Kiedy zdałeś sobie sprawę, że musisz ją zniszczyć?

Dębski wyraźnie tracił rezon. W kończynach i pomiędzy obitymi, lewymi żebrami czuł narastający chłód. Ale obiecał sobie, że wytrzyma, więc wytrzyma. Z irytacją odgonił dużą, zielonozłotą muchę, która usiadła mu na kolanie.

  • Obracasz się w środowisku młodych, zdolnych, ambitnych, ciężko pracujących, otwartych na nowinki ludzi. Czasem dostajesz takie nowinki do wypróbowania. Czasem sam kupujesz. Nie przesadzasz, oczywiście, ale od czasu do czasu... GHB nie było gratisem do zapasu aspiryny. Nigdy wcześniej go nie używałeś, nawet nie wiedziałeś jak dawkować, jak to podać. Nosiłeś fiolkę w kieszeni marynarki, ot tak, na wszelki wypadek. Długo namawiałeś ją na drinka, bo nie przepadała za alkoholem...

  • ...pojebana zakonnica... - burknął pod nosem Irek

  • Proszę?

  • Nie wiem, czyje to zeznania, ale to kłamstwo.

  • Wiesz, że nie musiałeś wmuszać w nią alkoholu? „Krople gwałtu” równie dobrze rozpuszczają się w wodzie. Niestety wypiła drinka, który jej przygotowałeś i w ciągu kilku minut była tak oszołomiona, że pozostałym gościom trudno było uwierzyć, że tak szybko się wstawiła. W ciągu kilku minut z błyskotliwej, uroczej, skromnej dziewczyny powstała słaniająca się na nogach, bełkocząca imprezowiczka. Znów byłeś górą. Z pobłażliwym uśmiechem tłumaczyłeś ją przed gospodarzami. Te emocje... to jej pierwszy tak duży raut. Prawie wniosłeś ją do samochodu. Leciała ci przez ręce. - Klawikar patrzył teraz Irkowi prosto w oczy. - Zabrałeś ją do siebie, wniosłeś do mieszkania i zerżnąłeś. Na podłodze w holu. Tak ci się spieszyło.

Ireneusz milczał. Wiedział, że jest blady. Klawikar nie czekał na jego komentarz

  • Mam cytować, co wtedy wrzeszczałeś? Mam? Potem rzuciłeś ją na kanapę jak zmiętą szmatę. Po kilku godzinach ocknęła się w podartej bieliźnie, wymiętej sukience, zakrwawiona. Wmawiałeś jej namiętne szaleństwo, że to ona nie mogła nad sobą zapanować, że jej od tej strony nie znałeś. Łaskawie wpuściłeś pod prysznic, dałeś pieniądze na taksówkę do hotelu, jeszcze przez dobę opłaconego przez sponsora. I zapomniałeś. Tamara przytomniała cały kolejny dzień. Wstydziła się, obwiniała. Masz rację. Nie znała życia. Takiego - nie. Zmarnowała swój pierwszy raz. I kompletnie się pogubiła. Nie miała o tym z kim porozmawiać. Na to liczyłeś, prawda? Ten syf który jej podałeś szybko znika z krwi, więc im dłużej się nad tym zastanawiała... nawet, gdyby zdecydowała się zgłosić na policję... Czy kiedykolwiek chciałeś to jakoś naprawić?

  • Ale co? Nic się takiego nie stało! Wy tu, na wsi, tego nie zrozumiecie. To inny świat. Trzeba umieć korzystać z życia. Zresztą, chciała tego, to było widać. Kwestia czasu. Dostała tylko coś na rozluźnienie, bez przesady...

  • Później jej już nie widziałeś.

  • Nie.

  • Skąd wiesz, że nie żyje?

  • Mówiło się o tym. Podobno się powiesiła. Mówiłem, ona była nienormalna.

Klawikar nie spuszczał z niego wzroku. Szare, zmęczone spojrzenie przez moment prześwitywało nadzieją, kiedy pytał:

  • A teraz? Gdybyś teraz ją spotkał, miałbyś jej coś do powiedzenia?

  • A co to ma za znaczenie?

  • Pytam po raz ostatni. Czy miałbyś jej coś do powiedzenia?

Irek miał już dość. Dostatecznie długo się pilnował. To kretyńskie przesłuchanie, atmosfera kryminalnej domówki, zero profesjonalizmu. Patrząc prosto w oczy komendanta, zbliżył twarz do jego twarzy i prychnął:

  • Niech idzie do diabła! 

Komendant nie drgnął nawet o milimetr. Wzrok mu pociemniał. Dosłownie. Ireneusz nie miał pojęcia, że takie zjawisko istnieje nie tylko w przenośni. Sparaliżowany, nie mógł nie patrzeć. Źrenice policjanta powoli poszerzyły się dwukrotnie, tęczówka znikła pod naporem błyszczącej czerni. Twarz stała się obca, nieziemsko groźna.

  • Zawołaj Martę - Irek dałby sobie rękę uciąć, że usta komendanta się nie poruszyły. Ale przecież wyraźnie usłyszał:

  • Zawołaj Martę.

Nie zaprotestował. Po raz pierwszy od przekroczenia progu tego pokoju naprawdę się bał.

  • M..ta...

  • Głośniej.

  • Marta!

  • Jeszcze głośniej.

  • Martaaa!

  • Do skutku!

Irek chciał już tylko, żeby na niego nie patrzył. Czarne źrenice wysysały z niego sylaby, których nie chciał wypowiadać:

  • Marta! Marta! MartaMartaMartamartamartamarTamarTamarTamar!... O, Jezu... - jęknął.

  • Na to ostatnie wezwanie może być już za późno. - Głos Marty zabrzmiał za jego plecami. Nie zauważył, kiedy weszła.

Piotr Klawikar wstał i podszedł do wyjścia. Marta stanęła przed Ireneuszem. Ale wyglądała trochę inaczej. Coś się zmieniło. Jakby ktoś pod tą samą skórą poprzesuwał układ kości i mięśni. Teraz bardziej przypominała... “Rany, nie, to przecież niemożliwe..."

  • Możliwe. - powiedziała Tamara, rozszyfrowując myśl przykrytą przerażonym spojrzeniem. - Możliwe... - powtórzyła, wdzięcznym ruchem rozwiązując apaszkę. Irek zamarł na widok sinobrunatnej szramy.

  • To też jest m o ż l i w e - dodała, podchodząc bliżej. Przyklękła na jedno kolano i delikatnie ujęła dół jego uwalanej piachem koszulki. Powoli podwinęła materiał w kierunku szyi.

Ireneusz pomyślał, że zaczęły się omamy. Próbował przywołać się do porządku myślą, że w międzyczasie zemdlał i że to się nie dzieje naprawdę. Chciał krzyczeć, ale nie mógł.

Marta wolną dłonią przesunęła po muskularnym, brudnym torsie, w stronę, która tak go bolała po wypadku. Podążył za ruchem jej palców i spojrzał w dół. Pomiędzy żebrami, poniżej lewego sutka, zobaczył wystające zgrubienie. Lekko oślizłe, ciemnobrunatne, ostre i twarde. Przebiło skórę od środka i wystawało na kilka milimetrów. - Upadłeś plecami na wystający krzemień. Rozerwał ci serce. To była szybka śmierć. Bóg jeden wie, czy na nią sobie zasłużyłeś. Pozostaje mi ufać, że tak...

*

  • Karin! - zagrzmiał spod drzwi komendant - Karin! Już pora!

Znowu mroźny powiew, tym razem nieprzerwany. Karin jak zwykle pojawił się bezszelestnie i posłusznie stanął przed przełożonym, ze sztucznie poważnym, pełnym uniżonego oddania wyrazem twarzy.

  • Do depozytu?

Klawikar przytaknął ruchem głowy i wydał polecenie:

  • Idziemy, Debski. Karin, pomóż mu. Tamaro, chcesz go odprowadzić?

Dziewczyna wstała. Milcząc przecząco pokręciła głową i odwróciła się tyłem do pozostałych, wiążąc na szyi chustkę.

Stażysta okazał się niezwykle silny. Prawie zarzucił sobie na plecy oniemiałe brzemię, które bezskutecznie starało się obudzić z koszmaru.

Weszli w korytarz. Kilka metrów dalej, zza uchylonych, lśniących stalą drzwi w bocznej ścianie, wydobywała się żółtawa poświata. I ziało ostrym zimnem. Komendant szedł przodem. Gdy stanął naprzeciw otwartego wejścia, przepuścił ich w drzwiach. Wtoczyli się do ogromnej sali o stalowych ścianach. Żółte światło przebijało z sufitu, ale nie można było dostrzec jego źródła. Odbijało się po wielokroć w lśniących powierzchniach ścian, płynąc po nich jak po lustrach. Blask bił pod takim kątem, że nie widzieli swoich odbić. Irek resztką sił próbował wzniecić w sobie jakieś racjonalne przemyślenia, jak takie, że oto znalazł się wreszcie w jakimś ambulatorium... Ten pomysł poległ. Przecież nawet kształt potężnej sali miał się nijak do wymiarów budynku, do którego przybył.

” - pomyślał Irek. Szuflada do złudzenia przypominała te, które kojarzył z filmowych wizji prosektoriów.

Stopniowo szok zaczął przeradzać się w obojętność. Nic z tego nie rozumiał, ale było mu już wszystko jedno. Piotr Klawikar zamknął za nimi drzwi i podtrzymał Ireneusza. W tym czasie Karin podszedł do jednej ze ścian i dotknął jej całą dłonią. Z metalowego korpusu lekko wysunęła się długa szuflada... “

Zwariowałem...

Klawikar trzymał go wpół od tyłu i powiedział mu cicho, wprost do ucha:

  • To co widzisz, to wyraz łaski.

Karin wykonał zapraszający gest w stronę metalowego pomostu:

  • Mogłeś trafić do piwnicy. Tam mamy spalarnię odpadów - dodał i zachichotał w rękaw.

Komendant podprowadził Ireneusza do stalowej, szerokiej szyny. Mężczyzna poddał się całkowicie. Sztywne mięśnie chwilami odmawiały posłuszeństwa, cierpliwie pozwolono mu wygodnie się ułożyć. Gdy w końcu się udało, na wprost oczu miał jednolitą, jasną plamę matowego światła, mieniącego się cytrusowymi odcieniami. Hipnotyzujące. Rozluźniające.

Klawikar nachylił się nad nim, mówiąc:

  • Będziesz tu czekał, Ireneuszu, dopóki nie przypomnisz sobie jednego, jedynego słowa, którego nie pamiętasz lub którego znaczenia nie rozumiesz. Poczekasz w ciemności, nie mogąc się ruszyć. Stracisz poczucie czasu. Nie pomoże liczenie w myślach i inne sztuczki. Nie zaśniesz. Nie stracisz też świadomości fizycznego bólu, dopóki na ziemi będzie istniało twoje ciało. Czy będzie je z wolna pochłaniała ziemia, czy zostanie skremowane - będziesz to czuł. Najwyższa skala bólu jaką osiągniesz zatrzyma się na stałym poziomie i nie zniknie. Przygotuj się na cierpienie. Możesz się uwolnić. Wystarczy odnaleźć sens tego jednego słowa i poczuć go całym sobą. Jeśli ci się uda, dowiem się o tym pierwszy. Wrócę, zaprowadzę do wygodniejszej kwatery i objaśnię pozostałe zasady. A tymczasem - bądź dzielny.

Ruchome łoże niosące Ireneusza z delikatnym brzękiem wśliznęło się w ciemną, lodowatą czeluść.

*

...Dziadziu kochany, uwierz mi, musiałam. Bez przerwy myślę tylko o tym, co się stało. A im dłużej myślę, tym trudniej mi znaleźć sens dalszego życia. Byłam tak pewna, że kiedyś Irek się przemieni, że ja go zmienię. Wiedziałam, że dla otoczenia jest tylko nadętym, rozpieszczonym przez życie bałwanem. Jednostką wybitną w stadzie szczurów. Ale mi coś mówiło, że mając przyjaciela ze świata rządzącego się innymi zasadami, z czasem pojmie, jak to jest zapatrzeć się w kogoś innego, nie tylko w siebie. Byłam zbyt pewna siebie. Porozumiewam się z dzikimi zwierzętami, a z nim miałam sobie nie poradzić? Przegrałam. Nawet nie zdążyłam do niego dotrzeć. Kiedy uświadomiłam sobie, jak mnie skrzywdził, kiedy dotarło do mnie, co tak naprawdę mi zrobił... Nie mogę tego pojąć. Dziadku, najdziksze zwierzę nie postępuje w taki sposób, nie robi krzywdy bez uzasadnienia. Zaplanowane polowanie, obezwładnienie, zadanie bólu - po co? Wiem, takich ataków na świecie są tysiące i większość kobiet żyje z tym, jakoś sobie radzi. Może, czytając kiedyś te zapiski, zrozumiesz więcej niż ja. Opowiedziałam Ci moje ostatnie miesiące, żebyś miał taką szansę. Tamtej nocy straciłam tak wiele. Wiarę w siebie i w świat poza naszym domem, godność, ale przede wszystkim zagubiłam swój instynkt. Do tej pory, przez całe życie przeprowadzał mnie przez najbardziej zapętlone sprawy. Wskazywał kierunek, gdy tylko poczułam, że się gubię, że wątpię. Dawał mi siłę.

Teraz, żyjąc, męczę się. Bezradna, taka pusta.

Wiem, że sprawię Ci straszny ból. Mimo to, proszę, módl się za mnie. Może tam mi pomogą.

I wybacz. ...

Starzec usłyszał, że pod łapą kota coś zaszeleściło. Wyciągnął nadpalony skrawek papieru spod aksamitnej kończyny. Obejrzał, rozpoznał, złożył wpół, znów na pół i wsunął do kieszeni na piersi.

***

_________________________

Piotr odprawił Karina i został sam. Usiadł na podłodze, na środku pustej sali, skrzyżował nogi, obejmując kolana ramionami i podniósł głowę w kierunku sufitu. Zamknął oczy. Szeptał. Po chwili zmarszczone czoło rozluźniło się i policzki zadrgały pod cieniem uśmiechu. Wstał. Sięgnął do kieszeni. Podszedł do lśniącej zimnym, odbitym blaskiem ściany i dotknął w miejscu, które kilka chwil wcześniej było otwierane. Odchylił fragment metalicznej płaszczyzny na kilka milimetrów. Ze środka dobiegało głuche skomlenie. Przez otwór wsunął złożoną na cztery, nadpaloną kartkę. Brzegi tliły się, otoczone tańczącymi neonkami żaru. Przygasił je kciukiem, ratując ostatnią linijkę. Mocno docisnął, zatrzaskując niewidoczny zamek. Odchodząc, pogładził stalowy korpus.

Objaśnienia gierek słownych:

LOOKATVERT – połączenie angielskiego „look at” (spójrz na...) i „advert” (reklama)

STYLECENTER – z „amerykańska”: „centrum stylu”/„stylowe centrum” - co tu tłumaczyć... ale Karin widocznie wie o nim więcej; STEAL-CENTER to w wolnym tłumaczeniu „centrum złodziejstwa"

"Słowniczek":

  • claviclarius (z łacińskiego) - strażnik więzienny; klucznik

  • Karin – w islamie: “wieczny towarzysz", demon towarzyszący ciągle każdemu człowiekowi i namawiający do grzechu. W autorskiej, uproszczonej interpretacji na potrzeby opowiadania - “diabeł – stróż”

  • szeol (z hebrajskiego) – miejsce, w którym zmarli oczekują na zbawienie

Podziel się stroną