wrzesień
Dochodziła dwudziesta trzecia i zabawa trwała w najlepsze. Nad gospodą unosiła się łuna światła, czapa kuchennych aromatów i jazgot weselnych przebojów. Powietrze przed momentem odświeżył welon przelotnego deszczu, lecz teraz już stalowoniebieski granat nieba przebijały pojedyncze, migotliwe szpilki gwiazd. Kilka osób plączących się między samochodami na parkingu paliło papierosy, zmieniało części garderoby przy otwartym bagażniku, lub chorowało z powodu kumulacji nadmiarów: alkoholu, żarcia i dwutlenku węgla.
Histeryczny wrzask od strony ulicy sprawił, że naraz spojrzeli w jedną stronę. Krzyk co chwilę krzepł i wracał nasycony nowym oddechem.
Słaniająca się na nogach młoda, drobna, krótkowłosa blondynka biegła, potykając się. Dłonie trzymała z dala od ciała, dociskając łokcie do żeber. Place jednej ręki były rozczapierzone, w drugiej kurczowo trzymała brudny telefon. Twarz, jasną bluzeczkę, ręce i przód dżinsowych rybaczków pokrywały ciemne plamy. W miarę jak zbliżała się do parkingu, weselnicy dostrzegli, że to krew. Dziewczyna drżała. Podbiegła do niej jedna z kobiet obserwujących tę scenę spod zadaszonej werandy i, nie zważając na plamy, zarzuciła dziewczynie na plecy własny żakiet. Przez cienką osłonę materiału objęła dziewczynę i próbowała ją uspokoić. Ktoś krzyknął, że trzeba dzwonić na policję. Zszokowana i zmarznięta młoda kobieta, dzwoniąc zębami pokazała zakrwawiony telefon i wybełkotała, że już jadą, tylko, że nie mogła tam czekać.
Zewsząd padały pytania. Weszli do środka, otoczeni przez pęczniejącą gromadkę zaintrygowanych ludzi. Przytłumiony rytm kolejnego chodnikowego przeboju nałożył się na odległe wycie syren.
maj, cztery miesiące wcześniej
Przedpołudniowe słońce wysilało się, udając letnie, lecz jego moc nie dojrzała na tyle, by skutecznie ogrzać gabinet księdza Wojciecha Roszkowskiego. Za to przepięknie ożywiało stojący na parapecie, oparty o okno skromny witraż przedstawiający Marię depczącą głowę węża.
Duchowny właśnie pożegnał swego gościa i wrócił na ulubiony, wysłużony fotel, by dopić kolejną, gorącą, ziołową herbatę z miodem i cytryną. Posiorbując, usiłował rozgrzać dłonie. Westchnął i popatrzył w kierunku ręcznie rzeźbionego krucyfiksu, umieszczonego na ścianie nad biurkiem.
Wiesz, że próbowałem.
Ostrzegał Michała, że nie wolno mu podejmować takiego ryzyka. Tłumaczył, że żaden doktorat nie jest tego wart. Ale chłopak był nieprzejednany. Tak bardzo chciał podjąć się tego zadania. Ośrodek również miał na tym zyskać, chodziło o najświeższe i najpewniejsze informacje. Ksiądz Roszkowski nie sądził, że w tej dyskusji będzie zmuszony odwołać się do podstaw. Przypomniał więc Michałowi, że jako wieloletni wolontariusz i jego były student powinien pamiętać, że z takich eksperymentów nie wychodzi się bez szwanku. Bo z tą stroną się nie negocjuje. I nie walczy się z nią jej własną bronią - oszustwem.
Nie pomogło, widział w oczach młodego człowieka upór i ciekawość. To, co mógł w tej chwili zrobić, to podzielić się tym, co wiedział, licząc na to, że tym razem ciekawość nie zaprowadzi Michała tam, gdzie wskazuje przysłowie.
Analizy Ośrodka, poparte doniesieniami służb Watykanu z ostatnich kilku lat wskazywały, że mają do czynienia z czymś zupełnie nowym. Głównie pod względem organizacyjnym i taktycznym. To nie była pseudosatanistyczna grupa pogubionych nastolatków, wyrażających swój bunt wobec Boga i ludzi w hollywoodzkim stylu, niebezpieczna, ale prymitywna. Było inaczej. Organizacja, jak wielogłowa hydra, spojona jest wyjątkowo jednolitą doktryną - wiarą i ideologią opartą na jednoznacznym opowiedzeniu się po stronie Zła. Struktura sprawdzona w najniebezpieczniejszych organizacjach świata – rozproszona. Grupy? Pary, maksimum trzy powiązane osoby. Niestety, nie wiedział dokładnie, jak to funkcjonowało organizacyjnie na wyższych szczeblach. Udało się do tej pory zidentyfikować pojedynczych członków, dbających o zaplecze finansowe i kadrowe organizacji. Byli odpowiedzialni za oszustwa majątkowe i wyłudzenia. Część zajmowała się wstępną weryfikacją kandydatów na nowych członków. Dzielili się zadaniami i odpowiedzialnością. Wtapiali w otoczenie.
Michał bardzo dziękował mu za pomoc, obiecał, że będzie na siebie uważał i regularnie przesyłał informacje.
Ksiądz potarł siwiejące skronie. Od dziś mocniej będzie się modlił do Michała Archanioła.
sierpień
Wnętrze tramwaju linii siedemnaście cuchnęło miejskim pyłem. Bogna lawirowała między wilgotnymi, anonimowymi łokciami, torebkami, reklamówkami i rączkami parasoli. Wreszcie, dopchnięta ludzką masą na ostrym zakręcie, uchwyciła trzema palcami wolny fragment oparcia siedzenia.
- ... szam...! – syknęła. Nikt się nie przejął. Podniosła wzrok i ludzka tłuszcza przepoczwarzyła się naraz w grzędę przepoconych pach. Gołe ramiona dyndały lub napinały się u uchwytów, bez ładu i składu, jak prezentacja towaru z nielegalnego uboju na brudnym straganie. Przymknęła oczy.
Grzmoty cichły. Ktoś odsunął górne okienko w przedniej części wagonu. Do środka zdążyło wpaść kilka spóźnionych kropli, a z nimi świeże, nasycone ozonem powietrze. Jego pasma stały się niemal widzialne. Niektóre głowy podniosły się, usiłując je złowić.
Na przystanku pod Halą Targową wieloramienny towar na straganie uchwytów został prawie w całości wymieniony. Gdy tylko ludzie ruszyli do wyjścia, Bogna wykorzystała otwartą szczelinę między rzędem siedzeń a napierającymi ciałami i szybko wśliznęła się na pierwsze wolne miejsce. Małą, sportową torbę wkopała pod siedzenie. Choćby dwa - cztery przystanki na odpoczynek. W tym momencie nie miała ochoty patrzeć na kogokolwiek, a w szczególności na rozeźlone towarzystwo w średnim i starszym wieku, które jak wilgotne małże oblepiło wszystkie pionowe i poziome rury wokół miejsc zajętych przez osoby osądzone jako młodsze, zdrowsze i na tej podstawie zaocznie skazane. Nie chciała zaczynać dyskusji o tym, kto się czuje gorzej i dlaczego to nie może być ona. Założyła za uszy półdługie, rude kosmyki i znów przymknęła oczy. Skrzyżowała ręce na piersi. Czuła, jak pod cienką osłoną długich rękawów bawełnianej bluzki, z każdym drgnięciem tramwaju tańczy rój drobnych, swędzących blizn.
*
Bogna wyszła z kamienicy w nastroju usprawiedliwiającym potężne trzaśnięcie drzwiami. Czuła się zmęczona i wściekła. Sama nie wiedziała, czy bardziej na tego pseudo-coachera, czy na Natalię, czy na siebie. Czego się spodziewała? Całe popołudnie zmarnowane! Natalia zapewniała ją, że to dobry terapeuta. Tymczasem po tej wizycie było jeszcze gorzej.
Już w poczekalni poczuła się niekomfortowo. Surowe, prawie sterylne pomieszczenie miało mdlący, mlecznobiało – szklano - stalowy wystrój. Przycupnęła na długiej sofie – kolejny nadmiar kantów, ostrych płaszczyzn i zimnego metalu. Wydawało jej się, że tkwi we wnętrzu chłodni. Brakowało tylko haków na których kołysałyby się kruszejące mięsne tusze. Jedyna grafika, mająca zapewne w zamiarze projektanta zdobić to miejsce, wyeksponowana była dokładnie naprzeciwko sofy. Przedstawiała plątaninę różnej grubości, prostych, czarnych kresek na białym tle. Skojarzenie, jakie Bognie przyszło do głowy, to bezładna kupa rozsypanych gwoździ. Im dłużej patrzyła przed siebie, tym mocniej bolała ją głowa, jakby chaos igieł przenikał zza ramy wprost do jej mózgu.
Całe szczęście, że nie musiała czekać dłużej, niż do umówionej godziny. Doktor Lucjusz okazał się punktualny.
*
Z powodu Lucjusza zrugała Natalię gdy tylko ta przekroczyła próg. Minęły trzy godziny, ale Bogna nadal była wściekła. Pomogła dobrotliwa mina Natalii, prośba o litość dla zdrożonego pielgrzyma i wręczenie reklamówki z wiejskim kurczakiem na kolację. Bogna podziękowała i ruszyła do kuchni przygotować kurczaka, by wstawić go do piekarnika. Tymczasem Natalia zrzuciła sandałki i uderzając bosymi piętami opalonych stóp o drewniane klepki, pognała do łazienki.
Kiedy wróciła, Bogny nie było w przedpokoju. Natalia najpierw pomyślała, że dziewczyna gdzieś wyszła, ale usłyszała coś. Brzęczący chrzęst powtarzał się co kilka sekund, w tym samym tempie. Dobiegał z kuchni. Natalia na palcach podeszła do uchylonych drzwi. Zastygła i wstrzymała oddech.
Bogna stała odwrócona w stronę blatu, obok zlewu. Skupiona, patrzyła przed siebie, w uchwyt górnej szafki. Po lewej stronie, na talerzu leżały kawałki poporcjowanego kurczaka. Przed nią, szklana deska do krojenia. Lewa ręka mocno dociskała ją do blatu. Prawa usiłowała przekroić dużym, stalowym nożem coś, czego nie było. Musiała kroić z ogromną siłą, bo szkło pękło. To nóż ocierający o szczelinę w szkle wydawał ten dziwny odgłos. Bogna miała podwinięte rękawy. Natalia widziała już wcześniej jej przedramiona i blizny. Weszła cicho i stanęła za jej plecami. Zobaczyła, że wzór na przedramionach wzbogacił się o nowe cięcia. Nie były głębokie, ale maleńkie krople krwi zdążyły już wyrysować kilka cienkich bransoletek wokół rąk i ich resztki, złączone w delikatny strumyczek, spływały od łokci w stronę dłoni. Natalia powoli położyła swoją dłoń na dłoni Bogny, w której tkwił nóż. Delikatnie zatrzymała kolejne cięcie. Przerwanie ciągu zapętlonych odruchów sprawiło, że oczy Bogny nabrały świadomego wyrazu, jak wybudzone ze snu. Dziewczyna z przerażeniem rozejrzała się wokół.
Natalia starała się ją uspokoić. Wyjęła nóż z ręki, odsunęła na bok pęknięte szkło i lodowatą wodą spłukała krew z ran.
Znowu?... – jęknęła Bogna. – Boże, znowu? Czy to się kiedyś skończy?
Natalia uznała, że to właściwy czas, by zadzwonić.
*
Z kuchni dochodził zapach pieczonego kurczaka. Bogna tkwiła skulona na trzeszczącej kanapie. W obandażowanych rękach trzymała kubek z przestygłą herbatą. Natalia obłożyła ją poduszkami i nakryła cienkim pledem. Usiadła obok. Starała się przekonać przyjaciółkę, że jest silna i że w końcu nad tym zapanuje. Ale Bogna wyglądała na wyczerpaną. Co prawda miała silny organizm, gdyż jej praca polegała na treningu, ale obawiała się, że to za mało. Takie sytuacje jak dziś zdarzały się coraz częściej. Na szczęście - nigdy w pracy. Zdawała sobie sprawę,że wymarzona, ciężko wywalczona posada trenera w nowym klubie w Sky Tower mogła odejść w zapomnienie po jednym podobnym wybryku. Bogna zwierzyła się Natalii, że koledzy i klienci zaczynają na nią podejrzanie patrzeć i szeptać po kątach. Może to przez te długie rękawy, które musi nosić? W końcu jest lato. Z cichym stęknięciem odstawiła pusty kubek na podłogę.
Wiesz, że ostatni rok był dla mnie trudny. Jedynym lekarstwem na to, żeby nie zwariować po wypadku taty, była praca. Uciekałam od smutku, od żałoby, od tego potwornego obrazu, gdy musiałam go zidentyfikować... – głos jej się załamał, ale wzięła głęboki oddech - ... i od poczucia winy.
Proszę cię, Boguniu... nie miałaś na nic wpływu.
Sama nie wiem. Mogłam częściej z nim rozmawiać, częściej być w domu, może zauważyłabym coś, jakieś sygnały...
Wiesz co? – Natalia przysunęła się i objęła ją mocno.
Ujęła jej twarz w dłonie i zmusiła do spojrzenia w oczy. Przemawiała łagodnie, głaszcząc jej policzki opuszkami kciuków. Po raz kolejny starała się przekonać Bognę, że może właśnie ten dom jest winien powtarzających się ataków, że to siedlisko czarnych myśli i wspomnień. Już kilka razy próbowała jej zasugerować sprzedaż domu i kupno kawalerki na jakimś przyjemnym osiedlu. Za paręnaście arów na Jarnołtowie, zacisznym obrzeżu Wrocławia, ludzie chętnie i sporo zapłacą. Zamożni emeryci, rodziny szukające letniskowej atmosfery. Zgodziła się nawet popytać wśród znajomych.
Ku wielkiej radości Natalii, Bogna po raz pierwszy przełamała się i obiecała, że poważnie o tym pomyśli. Ale nie odpuściła tematu wizyty u doktora Lucjusza. Natalia tłumaczyła się bezskutecznie. Bogna miała przecież poczekać na jej powrót z pielgrzymki, żeby mogły pójść do niego razem. Na pewno tak byłoby lepiej. Natalia zapewniała, że słyszała o nim wiele dobrego i tylko dlatego go poleciła. Trochę udobruchała tym Bognę, która opowiedziała o swoich wrażeniach z wizyty. Doktor Lucjusz nie wzbudził jej zaufania. Szczerze mu o wszystkim opowiedziała, a on sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał. Powtarzał jak mantrę frazesy o odrzucaniu negatywnej energii, otwarciu na innych ludzi, spojrzeniu wgłąb siebie, odkryciu własnej, indywidualnej mocy. Pierdoły...
Natalii nie pozostało nic innego jak serdecznie przeprosić Bognę za całe zamieszanie. Po chwili niezręcznej ciszy, lekko się rumieniąc, zaczęła opowiadać o Michale, którego poznała na pielgrzymce. Obserwując rozemocjonowaną przyjaciółkę, Bogna pierwszy raz tego wieczoru serdecznie się uśmiechnęła. Z oporem, ale zgodziła się, żeby za jakiś czas spotkać się w trójkę, tu, u niej.
Natalia obiecała, że zrobi wszystko, żeby to był niezapomniany wieczór.
listopad
„Ani jasno, ani przytulnie, ani smacznie. Ale nie da się zaprzeczyć, że to najlepiej strzeżony bufet we Wrocławiu...” – pomyślał nadkomisarz Hubert Szach, przekraczając próg niewielkiej salki, w której dominowała lada i witryna wypełniona tacami kanapek, drożdżówek, stojaków ze słodyczami i półek z napojami. Niskie, okratowane okienka szpitalnego przyziemia praktycznie nie dopuszczały światła z zewnątrz, przyduszone cieniem sąsiednich gmachów. Do tego światło okien krztusiło się zwojami plastikowych, zakurzonych, zielonkawoszarych girland - jedyną obecną tu protezą przyrody. Szach dobrze znał widok na zewnątrz: dziewiętnastowieczne, neogotyckie, ceglaste mury wschodniego i południowego ramienia monumentalnej budowli w kształcie krzyża. Dziś - aresztu.
Było pusto. Policjant, stosując się do swojej zasady: „frontem do niespodzianki”, wybrał stolik i miejsce. Zanim zdążył umościć się na sztywnym krzesełku i wyprostować nogi, do bufetu energicznym krokiem wszedł starszy, krępy, łysy mężczyzna. Z jego ramion zsuwał się niedbale narzucony biały fartuch. Od razu dostrzegł nadkomisarza i napięta, owalna twarz rozluźniła się w uśmiechu. Wyglądał teraz niemal naiwnie. Nadkomisarz odpowiedział uśmiechem i podziękował za punktualność. Profesor psychiatrii Olaf Redlich właśnie skończył dyżur. Upewnił się, że policjant też jest po służbie i zaproponował wzmocnioną wersję kawy. Zanim ruszył złożyć zamówienie, zapowiedział, że za chwilę dołączy do nich jeszcze jeden człowiek. Konsultant. Szach był zdziwiony, ale zaciekawiony.
Tymczasem lekarz zamienił szeptem kilka słów z damą zza lady, wciśniętą w niebieski fartuszek, po czym wrócił do stolika i zaczął tłumaczyć koledze:
W sprawie Natalii musiałem zasięgnąć pomocy u źródła, z którego niezwykle rzadko korzystam. – Przechylił się na krześle, oparł na łokciach i wychylił do przodu, nie spuszczając oczu z twarzy kolegi. – Ale o tym później. Bogna Skrzynecka jest schizofreniczką. Pełna ocena jej stanu potrwa pewnie do końca roku, ale już teraz mogę ci powiedzieć, że gdy umierał Michał Dorn, ona nie miała pojęcia, co się wokół niej dzieje.
Profesor potwierdził że wkrótce, z jego udziałem, Szach będzie mógł ją oficjalnie przesłuchać. Zaaplikowane leki działały, o czym najlepiej świadczył fakt, że epizod psychotyczny z jakim mieli do czynienia przy jej przyjęciu na oddział, już się nie powtórzył. Pomagała też terapia, prowadzona przez psychologa. Rokowania wyglądały bardzo pomyślnie.
Psychiatra i policjant ustalili, że prawdopodobnie rok wcześniej Bogna przeżyła pierwszy poważny kryzys, który wywołał chorobę. Jej ojciec popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Znaleziono go w kilku kawałkach, w ciągu kilku dni. Było gorące lato. Asystent przygotowujący zwłoki do identyfikacji, nomen omen, „dał ciała”. Przez jego niedopatrzenie dziewczyna do końca życia zapamięta kawał przedramienia nadżarty przez larwy. Można przypuszczać, że to mogło mieć wpływ na obraz późniejszych omamów. To one sprawiały, że kroiła sobie przedramiona, jakby chciała wyciągnąć coś spod naskórka. Od śmierci ojca jej stan wciąż się pogarszał. Nie potrafiła cieszyć się sukcesem, jakim była nowa praca. Cierpiała na urojenia: wydawało jej się, że otoczenie krzywo na nią patrzy, że wszyscy czyhają na jej potknięcia, traciła zaufanie do ludzi. Miewała luki w pamięci. Okazywało się, że coś cięła, darła, lub kroiła na kawałki i nie pamiętała że to robiła – takie epizody powtarzały się co jakiś czas. Coraz bardziej się bała i coraz bardziej zamykała w sobie. Zanikła większość naturalnych mechanizmów obronnych.
Kobieta w fartuszku podała kawę, puszczając oko do lekarza. Policjant pochylił się nad szklanką.
Koniak... Olaf, Olaf, wiesz co dobre...
Kontynuowali rozmowę, siorbiąc szczodrze okraszoną kawę „po turecku” w wersji posterunkowej – szklanka, spodek, wrzątek, kożuch fusów.
Bogna opowiadała profesorowi, że Natalię poznała pod kancelarią parafialną, kiedy zamawiała mszę za ojca, miesiąc po jego śmierci. Natalia okazała się kobietą budzącą zaufanie, pełną wiary, wspierającą, pogodną, pomocną. Pielęgniarka, wolntariuszka w hospicjach, pracująca na zlecenia jako opiekunka starszych osób. Ciepła, miła, współczująca...
Anioł! Kurwa, bez dwóch zdań: anioł! – Hubert Szach głośno podsumował jej oficjalny wizerunek - dokładnie w chwili, gdy próg salki przekroczył szczupły, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna w ciemnym ubraniu, którego siwiejące lekko włosy miały formę tradycyjnego „jeżyka”.
Koloratka? Szach najpierw parsknął, a potem przejechał dłonią po twarzy, usiłując przywrócić jej poważny wyraz. Kilka sekund później nastąpiło wylewne powitanie duchownego z profesorem, który przedstawił go jako Wojciecha Roszkowskiego z prowadzonej przez Dominikanów instytucji zajmującej się nowymi ruchami religijnymi i sektami. Usiedli. Policjant najpierw przeprosił księdza za swoje niefortunne „powitanie”. Nadal nie rozumiał intencji kolegi psychiatry, który zorganizował to spotkanie.
Znałem Michała. – zaczął ksiądz. – To znaczy, Michała Dorna, ofiarę... – Opowieść, najwyraźniej była już znana już profesorowi Olafowi Redlichowi. Dzięki niej policjant zaczynał powoli rozumieć sens tego, co się stało.
Natalia, przerażona blondyneczka o subtelnej urodzie, tuż po tragedii zeznała, że była świadkiem ataku Bogny na swojego przyjaciela Michała i że sama cudem uszła z życiem. Wszyscy przyjęli to jako oczywistość. Wszyscy, czyli: grono weselnych gości, których uraczyła szczegółami zanim dotarła do niej policja, zapracowany dyżurny prokurator z rejonówki, a nawet przełożeni nadkomisarza. Ale nie Szach. Coś mu nie pasowało. Może dlatego, że Natalia tak bardzo starała się być pomocna, tak wiarygodna?
Z Bogną na miejscu zdarzenia nie udało się nawiązać kontaktu. Siedziała za stołem w jadalni, trzymała w dłoni zakrwawiony nóż do mięsa i tępo patrzyła przed siebie. Obok leżał wykrwawiony Michał. Po niezbędnym obezwładnieniu, rozbrojeniu, przeszukaniu i zabezpieczeniu dowodów Bogna od razu trafiła na obserwację psychiatryczną. „Świebodzka” - najwyższy poziom zabezpieczeń, oddział zamknięty.
W międzyczasie Hubert Szach we właściwy sobie sposób zaopiekował się jedynym świadkiem zdarzenia. Nie podobało mu się, że po zabójstwie po prostu uciekła, nie starając się bronić Michała ani obezwładnić Bogny. Byłoby to bardziej naturalne zachowanie w przypadku zaangażowanej przyjaciółki i kogoś, kto pracował w służbie zdrowia. Natalia wszystko tłumaczyła szokiem. Łkając, pokazywała cięte rany na rękach, które miała jej zadać ukochana przyjaciółka. Nie wytłumaczyła, jak w tym zamieszaniu, atakowana nożem, zdążyła znaleźć i zabrać ze sobą komórkę. Nie miała kieszeni, torebka została w przedpokoju. O ile to jeszcze mógł być zbieg okoliczności, to już obdukcja Natalii i sekcja ofiary nie przyniosły rozstrzygnięć, które jednoznacznie potwierdzałyby winę Bogny. Michała zabiły trzy precyzyjne, silne, zdecydowane pchnięcia od tyłu, przy braku śladów walki. Został dobity podcięciem gardła wykonanym od tyłu. Obrażenia Natalii nosiły wyraźne cechy samookaleczenia – kilka płytkich, podłużnych, chaotycznych cięć. Tylko ich ułożenie na zewnętrznych krawędziach przedramion mogło świadczyć o obronnym charakterze. Nadkomisarz przypuszczał, że powstały właśnie dla upozorowania takiego biegu rzeczy. Bogna tego wieczoru nie odniosła ani ran, ani innych uszkodzeń ciała, które wskazywałyby na atak lub obronę.
Szach cierpliwie, kilkukrotnie przesłuchiwał Natalię. Coraz trudniej było jej utrzymywać obraną na początku linię zeznań. Za każdym razem, przyłapywała na kłamstwie, reagowała większą agresją. Początkowo nie różniło się to od setek innych przypadków, kiedy świadek zdaje sobie sprawę, że za chwilę jego rola się zmieni. Że to tylko kwestia czasu. Natalia nie wykorzystała szansy na wyznanie prawdy. Ostatnie przesłuchanie skończyło się wezwaniem karetki i odwiezieniem jej do szpitala psychiatrycznego. Nie było wyjścia - rzuciła się na Szacha z taką siłą, że do opanowania drobnej laleczki trzeba było wykorzystać jeszcze trzech rosłych funkcjonariuszy. Trafiła na zwykły oddział, który jednak już po kilku dniach interweniował w Ministerstwach Zdrowia i Sprawiedliwości, by jak najszybciej przenieść ją do miejsca o najwyższym rygorze zabezpieczeń. Tak trafiła na ten oddział, co Bogna. Jej stan wciąż się pogarszał. Leki nie działały. Fazy skrajnego wyczerpania, gdy był z nią normalny kontakt, były coraz rzadsze. Przeważały ataki szału skierowanego przeciwko sobie i każdemu, kto się do niej zbliżał.
Olaf Redlich widział coś podobnego tylko raz w życiu, wiele lat temu, gdy prowadził badania nad rozszczepieniem osobowości w Klinice Psychiatrii Uniwersytetu w Zurychu. Tylko że i wtedy, i teraz, tego przypadku tak nie zakwalifikował.
Dzięki księdzu Wojciechowi Roszkowskiemu, nadkomisarz do swojej śledczej układanki dorzucił nareszcie pokaźny worek brakujących puzzli. Duchowny, napawając się herbacianym aromatem aronii, snuł opowieść o swoim znajomym, który wbrew wszelkim radom a nawet zdrowemu rozsądkowi, porwał się na zgłębienie tajemnic organizacji, która od kilku lat ośrodkowi Dominikanów stawiała poważne wyzwanie. Mógł to zrobić tylko w jeden sposób – dać jej się uwieść. Ksiądz Wojciech ostrzegał, że ich perfidia to bezceremonialne wykorzystywanie aktywności chrześcijańskiej społeczności. Żerowali na ludzkiej otwartości, uczynności i szczerości. Doskonałą okazją były parafialne festyny, pielgrzymki i akcje charytatywne. Zbierać plon przewrotności i zdrady na cudzej ziemi – przewrotne... Na tegorocznej, sierpniowej pielgrzymce do Częstochowy Michał dał się poznać otoczeniu jako wierzący – chwilami wątpiący. Sygnał odebrała Natalia.
Do tej pory odpowiadała za wskazywanie naiwnych, których majątek dałoby się łatwo przejąć, w ostateczności nawet fałszując testamenty lub umowy darowizny. Poruszała się doskonale w świecie bezbronnych wobec manipulacji – schorowanych i samotnych. Jak Bogna. Kiedy poznała Michała, pomyślała, że byłby doskonałym kadetem. Może w miarę pogłębiania znajomości trochę się zadurzyła... i raz lub dwa razy powiedziała zbyt wiele.
Michał raz w tygodniu wrzucał do pocztowej skrzynki szarą kopertę skierowaną na księdza Wojciecha, zaadresowaną na uzgodnione wcześniej dane. Zdjęcia, raporty, nagrania. Jego relacje i przypuszczenia stawały się coraz bardziej przerażające. Koperta z tygodnia poprzedzającego śmierć Michała nigdy nie dotarła do adresata. To musiał być początek końca.
Do bufetu wpadł młody pielęgniarz i od progu zażądał porcji ruskich. Po dwóch minutach w powietrzu unosił się już zapach smażonej cebulki. Młodzian zapłacił, porwał talerz, pożarł pierogi na stojąco i pełnymi wciąż ustami podziękował kobiecie za ladą. Wybiegł. Mężczyźni przy stoliku w tyle wrócili do dyskusji. Doszli do wniosku, że Natalia była inteligentną osóbką, ale poruszanie się w tak delikatnej sferze jak zaburzenia psychiczne i dyrygowanie zaburzeniami chorego nie było możliwe bez pomocy fachowca. Ktoś musiał nią kierować.
Zastanawiali się w trójkę, jak podłym trzeba być, by posunąć się do takiego wykorzystania chorego człowieka. Przerzucali się pomysłami, co się mogło stać tragicznego wieczoru. Michał zapewne został zwyczajnie zaproszony do położonego na uboczu domu Bogny. Nie odmawiał takim okazjom. Zawsze zakładał, że może dowiedzieć się więcej o otoczeniu Natalii.
Musiała już znać mechanizm wywołujący u Bogny atak. Ostatnio wystarczyło skupić jej uwagę na jakimś ostrym narzędziu a łatwo wpadała w katatonię – przechodziła na chwilę do innego, zamkniętego świata, wykonując monotonne ruchy, zwykle z użyciem tego właśnie narzędzia. Taki widok musiał budzić przerażenie. Może Michał próbował podejść do Bogny i ją „obudzić”. Skupiony na biednej dziewczynie, został zaskoczony dobrze wymierzonymi ciosami Natalii. Jako pielęgniarka znała anatomię na tyle, by jednocześnie unieruchomić i szybko zabić. Pozostało jej kilka minut na upozorowanie obrony, rozpłakanie się, umazanie i wyłkanie w telefon zgłoszenia policyjnemu dyżurnemu. Nadkomisarz przypuszczał, że w tamtej chwili rozpierała ją duma. Wykryła próbę infiltracji. Zabójstwem – sięgnęła wyżyn, łącząc złożenie ofiary i likwidację problemu. Jednak ksiądz Wojciech zwrócił ich uwagę na coś innego.
Jak bardzo trzeba otworzyć się na Zło, by zrobić coś takiego... – Zaszkliły mu się oczy. – Michał miał narzeczoną, poważne plany na życie, po co mu to było... Bóg jeden wie. Czy ci szaleńcy naprawdę wierzą, że, jak ją czasem nazywacie, ciemna strona mocy w chwili próby im pomoże? Jak można zakładać coś takiego, jeżeli służy się kwintesencji kłamstwa?
Co też musi się dziać w głowie takiego człowieka... – westchnął Szach
Ksiądz spojrzał mu głęboko w oczy.
Zapewniam pana nadkomisarzu, że ani moja, ani pańska wyobraźnia nie jest w stanie tego ogarnąć. Nie wiem, czy jeszcze będę mógł jej pomóc. – Dodał, zwracając się do profesora.
*
...To już nie ty...
Przestrzeń przed Natalią przecina owalna smuga białego światła. Nie ma źródła ani ujścia. Znaczy tunel w gęstej czerni, jak reflektor nad sceną. Wyrzyna fragment pustej kozetki i opływa go. Tuż po tym przegrywa starcie z ciemnością.
To już nie ty...
Stanowczy, głęboki, uprzejmy głos. Znikąd i zewsząd. Obcy i znajomy. Tajemniczy i oczywisty. Dlaczego tak bezwzględnie rozpycha się w jej świadomości? Natalia chce myśleć, ale na własną myśl brakuje miejsca.
To wykoleiło impulsy płynące synapsami, rozsiadło się na nich i zawłaszczyło.
Ostatnim wąskim kanalikiem świadomości Natalia sączy błaganie, przypomina jak się przysłużyła, jak się poświęciła, kolejny raz przysięga wierność.
Dziewczyna, w tym okruszku siebie, który pozostał, mieści całą grozę, którą zdążyła jeszcze poczuć. Mieści świadomość samotności, przerażenia i zawodu. Tak ją nagrodziło. Po prostu ją sobie wzięło. Nie widzi nawet samej siebie: jakby unosiła się w smolistej przestrzeni. I wtedy gaśnie jedyny jasny punkt odniesienia. Razem z ostatnią myślą.
Już mnie nie ma? To nie ja...!