Na "MUST"

Ostatni wczorajszy...

Pies przecież nie zje, bo z czekoladą... To znaczy zjadłby (bo jest absolutnie wszystkożerny), tylko skąd ma wiedzieć, że kakao to psia trucizna...

Westchnęłam i zlizałam, co najgroźniejsze. Może teraz mu podrzucę? Dobra, z głowy.

Jest jeszcze ta mała reklamówka faworków, w których najchętniej widziałabym już tylko chrust (lokalna nazwa nomen omen) na podpałkę w kominku. Tak bezsensownie nie skończą. Jeżeli postoją w suchym miejscu, wytrzymają. Po weekendzie kury znajomej Pani Radosnej będą miały swój Tłusty Poniedziałek.

Znów za dużo. Choć podobno tak trzeba i wypada.

Tak musi być.

Kalendarz postaw wymuszonych jest nieubłagany.

Tuż tuż "muszą być" tak zwane Walentynki. Miło, jasne że miło. Ale ile trzeba się nagimnastykować nad tym by było miło, jeśli brak ochoty i zrozumienia dla ostentacyjnej czerwono-różowej "love" na karteluszku, kubku, kokardzie, czekoladzie, koszulce, sadzonym jajku, tle maila, gatkach, pachnidle do toalety, skarpecie, świecy, ciastku, kapciu, pościeli.

Pozostaję pod wrażeniem metody pospieszniego przewijania słodkich atrakcji o długim terminie przydatności i butelek mocniejszych trunków z pieluch bożonarodzeniowo-sylwestrowych na serduszkowe. Na razie jeszcze jest spokojnie. Panika zacznie się trzynastego wieczorem i osiągnie apogeum koło południa czternastego. I, co ciekawe, wpadną w nią prawie wyłącznie Panowie. Bo wkrótce "musi być" też tak zwany Dzień Kobiet. W panice wypstrykują się więc przedwcześnie z pomysłu zarezerwowanego na marzec (szczęściem wtedy w zasadzie tylko tulipan musi być).

Święty Walenty jako tradycyjny orędownik podczas ciężkich chorób umysłowych, jak co roku będzie miał dużo pracy. Głównie nad przepływem dowodów miłości: odblokowywaniem systemów rezerwacji seansów kinowych i udrażnianiem arterii komunikacyjnych dla poczty kwiatowej.

Daję ci wolne, Święty. Jeśli chcesz, przeczekaj u nas. Po prostu usiądź i odpocznij.

Dzień Kobiet i tak musi być. Może dziś nie dostajemy rajstop i goździków, ale wersja pop tej celebry kwitnie. Tulipan musi być. Na ulicy, w pracy, w szkole, w centrum handlowym. Dobrze że nie dołączają do dzienników w kiosku. Docenienia musi przecież wystarczyć na cały kolejny rok.

Scena z pracy: po damskich pokojach trzaski drzwi. W końcu i moje otwierają się raptownie. Na ugiętych kolanach Techniczny, trzymający w objęciach wielki karton po wódce. W kartonie naręcze pojedynczo ofoliowanych, wiadomo. Techniczny plecami przytrzymuje drzwi, wkracza WiceWażny. Zlecenie od Ważnego wypisane na twarzy: z powagą podejść, z kartonu usłużnie podsuniętego kwiata wylosować, w folii (a jak!) w dłoń Jej wcisnąć, Jej wolną dłoń ku ustom pociągnąć, "Najlepszego!" wydusić i z głowy. Trzask drzwi.

Ja rzecz jasna tonę we łzach wzruszenia. I żałuję, że to był karton PO wódce.

W tym roku marzec kończy się Wielkanocą. Ta to dopiero "musi być"! Nie urągam istocie Święta, tylko "muszeniom", które tak często przykrywają ich istotę. A zaczyna się rzecz jasna już w Wielką Sobotę, kiedy to "się Święci".

Jajka-niespodzianki, żelki, chipsy, czekolady też. Coli nie widziałam, ale wszystko przede mną. W koszu największe dobro na wierzch!

Bo idea bywa następująca (kolejna scenka, tym razem nie z pracy - jeszcze tego by brakowało). Święcenie co pół godziny. Wpadam pięć minut wcześniej. W mikrokoszyczku jajo, kabanos, sól, chlebek Caritasu. Przedsionek kościoła jeszcze (już?) zatłoczony. Święcenie się zaczyna, modlitwa, ksiądz przebieża chaotycznie w tłumie, macha kropidłem – po wszystkim. Obok teatralnym szeptem rodzi się awantura. "Ty głupia, co żeś się schowała, trza się było do przodu pchać! No nie doleciało! I co? Będziemy czekać zaś pół godziny!".

I tak na okrągło. Rocznice, święta, Dni Czegośtam. Na MUST. Korporacyjny polinglisz: na "już", na siłę, termin jest święty i ponad wszystko, nawet ponad sens.

A u mnie z roku na rok coraz mniej "za dużo". Na razie się udaje.

Podziel się stroną